Ucho i echo Audio Artu. Relacja z pierwszego dnia festiwalu

Tradycyjnie, jak co roku, 21. Festiwal Audio Art rozpoczął się wykładami w studio Akademii Muzycznej w Krakowie. Tym razem zaproszonych zostało dwóch kompozytorów: Andrea Pensado z Bostonu, niegdyś studentka Bogusława Schaeffera oraz Marcin Pączkowski, polski twórca, przebywający obecnie w Seattle. Starali się oni w krótkich prezentacjach przybliżyć słuchaczom swój sposób pojmowania sztuki oraz najnowsze odkrycia związane z własną działalnością artystyczną. Ich wypowiedzi w dużej mierze dotyczyły utworów, które wykonane zostały na wieczornym koncercie.

Zanim przejdę do właściwego opisu czy relacji z najważniejszych wydarzeń odbywających się tego dnia, myślę że warto zwrócić uwagę na publiczność festiwalu Audio Art, którą stanowią ludzie o otwartych umysłach, pochodzący z różnych krajów, zainteresowani nowymi zjawiskami mającymi miejsce we współczesnej sztuce wykorzystującej różne media. Festiwal ten przyciąga od lat zarówno wykształconych artystów, jak i miłośników sztuk audiowizualnych, często na własną rękę działających na tym polu. Sale, w których mają miejsce koncerty, performanse i instalacje pozwalają publiczności na większą swobodę w zachowaniu i ubiorze, co widoczne jest w specyficznej „modzie audioartowej”. Zatem przy okazji festiwalu oprócz sztuki podziwiać można ogromną ilość ekstrawaganckich fryzur, ciekawych kapeluszy i czapek a także niezwykłą różnorodność kolorowych ubrań o oryginalnych krojach i wzorach.
Po tej krótkiej dygresji, mającej na celu oddanie niepowtarzalnego klimatu i atmosfery panującej na festiwalu, przejdę teraz do zasadniczej części mojej relacji.

Pierwsze z wykonanych tego wieczoru dzieł – kontrowersyjny „Pierrot Lunaire” Macieja Jabłońskiego, nawiązujący do schönbergowskiej techniki wokalnej zwanej sprechgesangiem, mimo swego parodystycznego wydźwięku, pozostawił słuchaczy zgromadzonych w Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK w nastroju głębokiej zadumy i powagi. Tego dnia byliśmy świadkami prawykonania tego utworu w Krakowie, mniej więcej w rok po jego pierwszej prezentacji na Festiwalu Muzyki Współczesnej Warszawska Jesień. Chyba nikt nie zauważył, w którym dokładnie momencie rozpoczął się spektakl, ponieważ przez pierwszych parę chwil, grze aktorskiej Sławomira Packa towarzyszyły szepty i rozmowy publiczności. Z monologu tytułowego Pierrota można było wywnioskować, iż tocząc wewnętrzną walkę z samym sobą, próbuje bezskutecznie uspokoić swoją mocno nadszarpniętą psychikę. Jego lęki mają odzwierciedlenie w dwóch wielkich postaciach muzycznego świata – Arnolda Schönberga oraz Violetty Villas, w pewien sposób zdających się go przytłaczać. Treść monodramu Przemysława Fiugajskiego, do którego skomponowany został „Księżycowy Pierrot”, w odważny sposób mówi o aktualnych problemach, zderzając nazwiska ważnych z punktu widzenia historii ludzkości postaci, takich jak Hitler, Jan Paweł II czy Goethe. Osobiście uważam za wyjątkowo udany fragment utworu, w którym główny bohater, wzywając ducha Arnolda Schönberga w dość komiczny i nieudolny sposób stara się wymawiać charakterystyczne dla języka niemieckiego umlauty. „Pierrot” Jabłońskiego jest w istocie grą różnych konwencji, z dominującą rolą konwencji teatralnej; muzyki jest tu stosunkowo niewiele, przynajmniej nie stanowi ona czynnika pierwszoplanowego. To, co wyznacza wysoki poziom artystyczny tego dzieła to zespolenie wszystkich jego elementów w logiczny i uporządkowany sposób, z wyraziście zarysowaną dramaturgią, aż do finałowego momentu, w którym Pierrot – transwestyta, przebiera się na oczach widzów w suknię, szpilki i trzymając kobiecą perukę w ręce podejmuje ostatnią, nieudaną próbę śpiewnej recytacji.

Pozostając jeszcze pod wrażeniem „Pierrota” i z chodzącym po głowie wykorzystanym w nim cytatem z piosenki Violetty Villas pt. „List do matki” udałam się w stronę instalacji autorstwa Signe Lidén wystawionej nieopodal wejścia do Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK. Ma ona postać trzech kopców usypanych z piasku, wokół których krążą metalowe pręty napędzane przez silnik, spełniający tu rolę mechanicznego dyrygenta. Instalacja ta, trudna w odbiorze ze względu na wysoki poziom abstrakcji jej nadrzędnej idei, została ulokowana w najodpowiedniejszym dla niej miejscu i w idealny sposób wpisała się w postindustrialny krajobraz charakterystyczny dla prawego brzegu Wisły.

Solidnej dawki artystycznych doznań w dniu inaugurującym festiwal dostarczył słuchaczom również następny koncert, odbywający się w Bunkrze Sztuki – „świątyni” Audio Artu, na którym zaprezentowane zostały utwory wyżej wspomnianych twórców: Andrei Pensado oraz Marcina Pączkowskiego. Zanim jednak się on rozpoczął, słuchaczom zostały zaprezentowane dwie kolejne instalacje. Pierwszą, na którą można było natknąć się zaraz po zejściu po schodach stanowi intrygująca interaktywna szachownica z dwiema parami słuchawek, której autorem jest Łukasz Furman. „Loop”, bo tak właśnie została ona nazwana, opiera się w zasadzie na tworzeniu przez „gracza” nowych audiowizualnych pętli przez przesuwanie po powierzchni świecącego kolorowego stołu specjalnych stworzonych do tego celu kart. Druga z instalacji (Petera Bogersa), będąca wyjątkowo ciekawym doświadczeniem akustycznym, stała się przedmiotem zbiorowego odbioru słuchaczy, przemieszczających się swobodnie w dowolnie obranym kierunku, bądź przystających co jakiś czas i nadstawiających uszu. Dźwięk emitowany przez kilkadziesiąt niewielkich wiszących z sufitu głośników, przypominających wyglądem nowoczesne żarówki, wędrował po całej sali, dobiegając z różnych stron przy zmieniającym się oświetleniu. Autor instalacji wykorzystał w niej dwa utwory: pierwszy, trwający 6 minut, przywodził na myśl niewidzialy chór złożony z nieistniejących śpiewaków rozmieszczonych w różnych częściach sali, drugi – dłuższy, bo trwający ok. 15 minut, również wykorzystywał głos ludzki, ale w zupełnie inny sposób. Niekiedy przybierał on postać zbliżoną do jęku, płaczu, przeraźliwego krzyku czy nawet gardłowego warczenia.

Dominantę wieczoru stanowił koncert, na którym zjawiło się sporo osób. Poprzedził go krótki happening, związany z prezentacją akcji nazwanej „Ucho echo”, której ideę krótko przedstawił Marek Chołoniewski, dając przy tej okazji możliwość wzięcia udziału części publiczności w spontanicznym performansie z użyciem wręczanych im odtwarzaczy, z których wydobywały się różne, nieraz dość zaskakujące dźwięki pochodzące ze zbiorów biblioteki Polskiego Stowarzyszenia Muzyki Elektroakustycznej oraz wytwórni Audio Tong.

Chcąc zobaczyć i móc dokładnie śledzić ruchy tancerza (Wilson Mendieta) w utworze Marcina Pączkowskiego musiałam zrezygnować z miejsca siedzącego i usiąść z przodu na podłodze. Performance ten opiera się zasadniczo na trzech elementach, czy warstwach: kinetycznej (ruchy wykonywane przez tancerza), muzycznej oraz relacji między tymi dwiema warstwami. Po pierwsze należy tu wspomnieć o skonstruowanym przez kompozytora urządzeniu, zaopatrzonym w sensory, które przymocowane do kończyn tancerza wysyłają dane do komputera, generując w ten sposób dźwięk. Taniec rozpoczął się w parterze i z początku składał się z sztywnych, geometrycznych, nienaturalnych i nieludzkich ruchów. Następnie zostały one nasycone ekspresją, co miało swoje odbicie w warstwie muzycznej, bardziej już urozmaiconej i również obfitującej w większe kontrasty. Koniec dzieła, bardzo niespodziewany, zasygnalizowany zamilknięciem muzyki i nagłym zgaszeniem światła, poprzedzony jest podnoszeniem się tancerza z pozycji leżącej, wyglądającym jak próba „pozbierania się”, związana z ogromnym trudem i wysiłkiem. Oszczędność i rodzaj gestów wykorzystanych w choreografii, brak mimiki tancerza oraz ciekawe użycie kinektu i kolorowego światła wpływa na symboliczny przekaz tańca. Bohater utworu Pączkowskiego, początkowo skrępowany, dokonuje walki wewnętrznej i w odróżnieniu od Pierrota Jabłońskiego podnosi się z upadku.

Ostatni punkt programu – kompozycję noisową Pensado można by było ulokować na przeciwnym biegunie w stosunku do uprzednio zaprezentowanego dzieła. Jej charakter nie przypominał bynajmniej z jubilerską precyzją wykonanej konstrukcji, lecz raczej swobodną, niczym nieograniczoną, spontaniczną improwizację. Autorka już podczas wykładu podkreśliła, że bardzo lubi krzyczeć i hałasować, co udowodniła i zademonstrowała podczas swojego wystąpienia. Ogromna masa dźwiękowa, ocierająca się niekiedy o granicę wytrzymałości słuchu, atakowała zgromadzoną licznie w Bunkrze publiczność z dużą gwałtownością. Pensado obok elektroniki wykorzystała w swojej kompozycji w pełni możliwości głosu ludzkiego, od szeptu aż po ekstatyczny krzyk. Swój niezwykły temperament oraz zdolności aktorskie pokazała w sposobie posługiwania się kontrolerami, sprawiającymi w jej rękach wrażenie jakichś niebezpiecznych narzędzi. Tego typu muzykę, należącą do nurtu noisu, ze względu na jej specyficzny charakter odbiera się nie tylko poprzez narząd słuchu, ale całym ciałem. Przyjemne dudnienia i głębokie basy przywodziły na myśl koncerty dubstepowe, masujące żebra i mięśnie, z kolei wykorzystanie przy dużym nagłośnieniu wysokich częstotliwości po pewnym czasie wywoływało u słuchaczy uczucie rozdrażnienia. Trzeba zatem przyznać, że była to żywa i porywająca ekspresja o zróżnicowanym, urozmaiconym przebiegu. Wydaje mi się, że nie chodziło tu o jakąś starannie zakomponowaną całość tylko raczej o sugestywny przekaz emocji i „dziecięcą radość” z wytwarzania hałasu.

W takiej oto atmosferze dobiegł końca niezwykle interesujący pierwszy dzień festiwalu a ja wracając do domu zastanawiałam się jak duże jest prawdopodobieństwo spotkania któregoś z wolontariuszy instalacji miejskiej, o wdzięcznej nazwie „Ucho echo”, jadącego na rowerze z grającym odtwarzaczem i zmieniającym w ten sposób akustyczne oblicze szarego jesiennego Krakowa.

Joanna Kirkov