Podróż w bezczasie

Wczorajsze wydarzenie w Bunkrze Sztuki było nie jednym, a właściwie trzema koncertami, trzema różnymi podróżami przez i w głąb dźwięku.

„Corpus Callosum” duetu Georg Wissel & Joker Nies z Kolonii to prawie pięćdziesięciominutowy pokaz prawie wszystkiego, co można zrobić z saksofonami. Poszczególne segmenty prezentowały liczne możliwości wydobycia dźwięku z tych instrumentów. Niewiele z nich przypominało to, co na co dzień możemy usłyszeć. Wydawane przez Georga Wissela piski, wizgi, strzały, stuki, szumy, przypominające odgłosy dzikich zwierząt nieznanego gatunku posapywania były niekiedy brutalno-prymitywne, niekiedy wyrafinowanie dziwne. Świetnie korespondowały z instrumentem Jokera Niesa – cicuit bending. Brzmienia raz jak z gier wideo, których ja już prawie nie pamiętam, raz jak z „Symfonii dla samotnego człowieka” Pierre’a Schaeffera i Pierre’a Henriego, zazwyczaj jednak po prostu jakby pochodzące z innej rzeczywistości. Z jakiegoś zmechanizowanego świata istot, których nie znamy i nigdy nie poznamy, a która zamieszkuje wnętrza maszyn i została dla nas nagłośniona.

Tomas Ankersmit (Berlin/Amsterdam), grając na analogowym syntezatorze Serge Modular, wywołał wrażenie przeciwne – kosmicznego lotu przez różne ośrodki materialne, jakby poszczególne dźwięki i układy dźwięków inaczej się rozchodziły, inaczej się zachowywały. Rozchwiane ostinata rytmiczne, pulsacja i wibracja, następujące po sobie fazy dawały wrażenie łagodnego przepływu czasu, jednocześnie wywołując uczucie, że ten przepływ jest bezkierunkowy, bezcelowy i nieskończony. Zawartość poszczególnych brzmień modelowała przestrzeń – szumy z przewagą różnych wysokości przesuwane były i nakładane na siebie w różnych konfiguracjach. Dźwięki o szerzej rozłożonych tonach, najczęściej niskie, otwierały nagłe przepaście. Podróż to zarazem metafizyczna, jak i bardzo materialna.

Występ Phila Niblocka (Nowy Jork) potraktowałam jak wyzwanie. Jednowysokościowe kompozycje (?), filmy pokazujące pracujących fizycznie ludzi, powtarzających w kółko te same czynności: zbieranie roślin, łowienie ryb, wbijanie gwoździ, pranie… Czy to się da wytrzymać? Usnąć raczej trudno – dynamika, którą ostatecznie dałoby się określić jako „poniżej mezzo forte” pojawiała się tylko na początku i na końcu poszczególnych utworów. Program koncertu się zmienił, wymienię zatem, co usłyszeliśmy (choć nie sądzę, by to cokolwiek zmieniało): „Vlada BC”, „FeedCorn Ear”, „According to Guy”, „Unipolar Dance”. Szczególnym przypadkiem był utwór trzeci, w którym wystąpiła Lucie Witkowa – jedyny to raz w czasie występu Niblocka pojawiły się oprócz sampli dźwięki live. Spokojne przejście Witkowej przez scenę, na tle filmów stanowiło dodatkowy walor akurat tego utworu. A same „kompozycje”? Czas wertykalny pozwolił rzeczywiście potraktować płynący nieprzerwanym strumieniem dźwięk jak rzeźbę. Fascynujące było słuchanie poszczególnych składowych, potem układanie ich w głowie w różne konfiguracje. Bardzo szybko też ucho i mózg zaczęły wychwytywać choćby najbardziej subtelne zmiany dźwięku. Ale ileż można? Nie, dla mnie prawie dwie godziny patroszenia ryb i orania pola zestawione z muzyką Niblocka to jednak zbyt dużo. Zostałam do końca, przeżyłam. Rozumiem, że może to kogoś fascynować, ale mnie trudno nazwać autora kompozytorem, raczej „artystą pracującym z dźwiękiem”. Na koniec ciekawostka. Rano odebrałam wiadomość od koleżanki: „Śnił mi się Niblock i rybacy, i że ta kompozycja miała wielki sens, bo dawała ludziom szczęście…”.